• Warszawa 1983 - 1989

Alicja Kępińska
OGRODY

1. Kolisty ogród, czyli o bliskości oświadczenia
Pewien filozof wszedł przypadkowo do nieznanego mu przedtem ogrodu. Szedł z zaciekawieniem ścieżką, która otwierała się przed nim w miarę jak posuwał się naprzód. Zauważył przy tym, że nic w tym ogrodzie - którego nigdy przecież nie widział - nie jest mu obce. Tak doskonałe, od razu dane rozumienie rzeczy sprawiło, że zapomniał o obowiązku podjęcia krytyki, która jest przecież drugą naturą uczonego. Ponieważ zaś krytyka, jak wiadomo, jest wstępem do działalności teoretycznej (wprowadza problem języka i wiedzy oraz przywołuje paradygmat punktu widzenia), filozof pojął, że znalazł się w świecie, w którym teoria może nie zaistnieć w ogóle, tzn. w obszarze, który wyjaśnia się poprzez sam fakt swego istnienia. Rozumienie stało się bliższe byciu niż świadomości. Filozof był tu jak ów Chińczyk Chuang-tzu, którego poeta obdarzył pradawną mądrością kosmiczną, dzięki czemu, gdy śnił on, że jest ptakiem, pszczołą i motylem nie rozumiał dlaczego miałby się czuć czymkolwiek innym (E. Pound).
Oczywiście - każdy może podjąć krytykę ogrodu, ale wtedy nie będzie mu dane rozumienie. Ogród ten bowiem zbudowany jest wedle zasady hermeneutycznego koła, które mówi, iż należy rozumieć, żeby uwierzyć, lecz trzeba wierzyć, żeby rozumieć.
Nasz filozof zawierzył ścieżce, na którą był wkroczył i którą szedł bez premedytacji — to znaczy jakby bez celu. Toteż mógł swobodnie, nie mierząc czasu zatrzymywać się przy byle kamieniu; ale też dzięki temu mógł mieć pewność, iż to co ujrzy, będzie tym co ujrzy. W kolistym ogrodzie nie ma miejsca dla takich kłopotliwych sytuacji jak ta, którą przytacza T.S. Kuhn (Reflections on my Critics), pisząc o dwóch badaczach planet: Herschel widział na niebie kometę, tam gdzie Lexell zobaczył planetę. Obaj widzieli to samo, mianowicie świecący punkt, mieli wszakże różną wiedzę na temat tego co widzieli. W rezultacie fenomen świecącego punktu, czyli tego co widzieli naprawdę, nie został im dany, ponieważ skupili się nie na doznaniu, lecz - jako wytrawni uczeni - na interpretacji. Podobny przykład podaje H. Hesse - z teoria swobodnego spadku w wydaniu dwóch mędrców starożytności, Arystotelesa i Anaxymenesa: tam gdzie Arystoteles powie kamień spada, dla Anaxymenesa kamień się unosi, ponieważ słowo spadek jest u nich obciążone różnymi teoriami.
Otóż i obaj, podobnie jak para Herschel - Lexell wleźli w kałużę, z której - jak powiada Feyerabend - nie sposób wyleźć nieubłoconym. W ogrodzie kolistym - obszarze bez teorii, tam gdzie dystans zamienia się w bliskość i przyswojenie - nie ma takiej kałuży. W tym ogrodzie bracia kamienie, przy których zatrzymywał się filozof nie stają się obiektem badań; dowiadujesz się czegoś o nich zatrzymując się tylko przy nich - nic więcej.
2. Dziki ogród, czyli o przeświadczeniu
Pewien filozof wszedł przypadkiem do ogrodu, który nie nosił śladu porządkujących działań myśli i ręki ludzkiej: stanął po prostu wobec egzystencji poprzedzającej mowę. Zapragnął wiec przeciwstawić temu co zastał trud rozumienia; przy czym w miarę pozostawiania w ogrodzie czuł, jak rodzi się pokrewieństwo jego myśli z tym o czym myślał. W ten sposób formowała się wiedza, która polegała nie na procedurze nauki, lecz na przeświadczeniu, które jest bliskie wierze.
Dzięki temu filozof nasz uniknął dramatu tych, którzy uwikłani w daną sytuację nie potrafią ani jej stawić czoła, ani jej porzucić, i w rezultacie muszą ją zniszczyć. Muszą rozbijać świat, który zagrodził im drogę (Merleau Ponty). Tylko niszcząc go (tzn. podporządkowując go sobie) mogą go bowiem zrozumieć tak, jak oni pojmują rozumienie. Ludzie ci szukają satysfakcji w symbolach: muszą ten świat wypowiedzieć, dokonawszy wprzód na nim gwałtownej operacji. Nigdy nie będzie im jednak dane przeświadczenie, że wypowiedzieli go właściwie, tj. zgodnie z jego istotą.
Dlatego często przytrafia im się to, co przydarzyło się Melanchtonowi, teologowi niemieckiemu, który będąc w raju, wychwalał wiarę (czyli istotę), lecz krytykował pobożność (czyli procedurę). Został wówczas poddany różnym naciskom ze strony aniołów tej biurokracji niebiańskiej, aż wreszcie pod ich presją zaczął pisać pochwałę pobożności. Ale otóż co się stało: stronice dziś zapisane okazywały się zatarte nazajutrz. Działo się tak, ponieważ układał je bez przekonania (Borghes).
Teolog obstawał przy wierze przeciwko pobożności tak, jak ów niezwykły uczony, który twierdził, że odwiedzić mieszkańców jakiejś wioski znaczy więcej, niż sporządzić jej opis, a modlić się w świętym gaju - więcej niż sporządzić jego mapę. Przestrzegał też przed tymi, którzy mapę gaju każą nam odczytywać jako gaj właśnie.
Pomny tych doświadczeń filozof w dzikim ogrodzie pozostawał w milczeniu, w którym mieści się cała interpretacja świata. Nie ryzykował wypowiedzi, gdyż rozumiał, że zamiana dzikiego ogrodu w fakt słowny byłaby tak dalekim odejściem od niego, iż równałaby się utopieniu go w niepamięci.
3. Bliski ogród, czyli o zadziwieniu
Pewien filozof, wyczerpawszy wszelkie znane metody dochodzenia do prawdy i nie doszedłszy w rezultacie do niczego — ani do prawdy, ani do majątku, ani do uznania, zniechęcił się do swego zawodu tak gruntownie, że postanowił porzucić wszelkie zawiłe procedury myślenia i ruszył przed siebie w świat, bacząc po drodze, aby nie zaczepiał on jego umysłu pytaniami, które, raz zrodzone, jak wiadomo, nigdy się nie kończą. I otóż filozof nasz napotkał na swej drodze ogród jakby wymarzony dla jego stanu ducha. W tym ogrodzie wszystko opierało się racjonalizującym pytaniom, i przez to wydawało się bliskie i jasne.
I tak np. przedmioty upragnione nie różniły się tam od rzeczywistych (nie było po temu żadnego powodu), wszystkie sprawy były naznaczone nadzieją, przez co były, jak w wierszu Crashawa niebyłym Teraz i dzisiejszym Jutrem, przestrzeń jawiła się jako jedność tak, iż nie trzeba było wydzielać w niej miejsc lepszych i gorszych i problem środka nie pojawiał się wcale, gdyż środkiem było wszystko. Do tego czas nie był tu jakością ciągłą: pojawiał się tylko w miarę potrzeby i w takiej postaci, jakiej sytuacja tego wymagała. (Podobne doświadczenie staje się naszym udziałem, gdy oglądamy sugestywny film, albo gdy czytamy np. powieść o czasach Katarzyny Medycejskiej - kiedy to inny czas pojawia się z wielką intensywnością, opanowuje nas całkowicie znosząc teraźniejszość i porzuca w chwili kiedy my porzucamy film lub odkładamy książkę). Ot i cała sprawa z czasem - tak jak ona się miała w tym ogrodzie bez gramatyki i uprzedzeń.
W pewnym jednak momencie filozof przypomniał sobie o swoim własnym istnieniu, czy też może głód mu to uświadomił. Dojrzał zatem w ogrodzie siebie i od tej chwili nic mu się już tutaj nie wydawało naturalne; podwójny charakter przedmiotów jawił się jako idiotyczny, przestrzeń niemożliwa, brak porządku w czasie nad wyraz irytujący. Pytania i wątpliwości opadły filozofa z cała siłą, tak jak potwory osaczają śmiałka, który odważył się wkroczyć do bajki.
Nasz bohater zrozumiał, że znalazł się w tym niebezpiecznym momencie, kiedy między człowiekiem a światem staje zdziwienie, co jest, jak wiadomo, początkiem filozofowania i wciąga nas na drogę, na której spodziewamy się wszystko uporządkować, aby dotrzeć do tajemnicy wszechrzeczy.
Nadzieja taka jest, oczywiście, wielką złudą, wiedzieli o tym metafizycy Tlönu - planety nie istniejącej, ale koniecznej, wymyślonej przez argentyńskiego maga; mądrzejsi od nas nie przekraczali nigdy progu jaki rysuje zadziwienie właśnie. Było ono dla nich początkiem i zarazem uwieńczeniem filozofii, wiedzieli, że dalej posuwać się nie należy, jeżeli nie chce się utracić bliskości ogrodu.
4. Ogród o zatartych konturach, czyli niewyraźnym życiu wartości
Pewien filozof znalazł się w ogrodzie, w którym nic nie było zgodne z żadną obowiązującą teorią, a jednocześnie nic nie tłumaczyło się samo przez się. Ogród ten wyglądał jak wielka anomalia, był jak gramatyka, która składa się z samych wyjątków nie potwierdzających żadnej reguły. Darmo opisywać co się tam działo; dość powiedzieć, że nie udawało się nawet wymierzyć obszaru tego ogrodu, gdyż granice jego przesuwały się w miarę zbliżania się do nich; gdy zaś raz udało się naszemu filozofowi przypadkiem, z zaskoczenia taką granicę przeskoczyć, to, obejrzawszy się za siebie stwierdził on jej brak za plecami; i nie można było ustalić gdzie się podziała. Każdy zresztą z łatwością wyobrazi sobie rzeczy podobnie irytujące.
Wszystko to skłoniło filozofa do zbadania przeżywanych zjawisk, aby wprowadzić w nie jakiś porządek. W tym celu zwrócił się on do swoich uczonych kolegów, wyznających różne metody ujmowania i wyjaśniania świata. I cóż się okazało: uczeni, podejmując podczas swej praktyki badawczej decyzje kierowali się nie wyraźnymi wzorcami postępowania, lecz głoszonymi przez siebie wartościami. Wartości te znane są już z tradycyjnej filozofii nauki; dokładność, należyty zakres przewidywań, kwantytatywność, prostota, wewnętrzna spójność, zgodność z innymi aktualnie rozwijanymi teoriami, itd.
Ale otóż - wartości te mogą być podzielone przez stanowiska antagonistyczne, a to świadczy, że użycie wartości staje się niewyraźne. Po prostu uczeni w różny sposób je wcielają, w różny też sposób są do poszczególnych wartości przywiązani: np. jedna teoria jest prostsza, druga - dokładniejsza. O wyborze teorii decydują te właśnie cechy, a nie jej tzw. skuteczność. Reguły postępowania naukowego nie są więc precyzyjne i jednoznaczne. Kuhn nazywa to zjawiskiem mętności w nauce i - o paradoksie! przypisuje mu rolę pozytywną. Owa niejednoznaczność reguł postępowania ujawnia swą pozytywną cechę zwłaszcza przy ocenie anomalii, tj. zjawisk niezgodnych z żadną przyjętą teorią.
I tu jesteśmy w ogrodzie naszego filozofa. Anomalia przestaje być traktowana jako źródło kryzysu dla nauki, która przy stosowaniu precyzyjnych kryteriów nie zdołałaby jej wytłumaczyć. Niewyraźność stosowania wartości, owa cudowna mętność, niedokładność nauki sprawia, że nie jest ona przedsięwzięciem precyzyjnym i do końca wyartykułowanym; ale to właśnie umożliwia jej życie. Tylko w ten sposób możemy dowiedzieć się czegokolwiek o świecie; rzeczy przybliżają się naszemu pojmowaniu tylko wtedy, gdy zacierają się ich kontury.
Nie znaczy to, abyśmy mieli podzielać stanowisko tego nieufnego mędrca, który mienił się być realistą, ponieważ przekonał się - jak twierdził - i rzeczy istnieją tylko w przeczuciu lub w przepowiedni; nie ma też potrzeby przychylać się do stanowiska tych, którzy uważają, że wszystko co istnieje jest tylko pamięcią o czymś o czym nie wiadomo czy w ogóle kiedykolwiek istniało. Bez przesady. Mamy dostęp do realnych rzeczy, tylko kontury ich są niewyraźne. Rzeczy, jak powiada Epikur — są wciąż przez nas oczekiwane. Gdybyśmy wszakże upierali się, aby uchwycić je w sposób jednoznaczny i pewny, ogród o zatartych brzegach znikłby natychmiast i gdzie odnaleźlibyśmy wtedy swoją ojczyznę?
5. Ogród milczący, czyli o niewypowiadalnym
Pewien filozof wszedł do ogrodu, który ofiarowywał jego doświadczeniu o wiele więcej niż można było wypowiedzieć. Filozof czuł wyraźnie nadwyżkę doznań nie poddających się wysłowieniu. Zirytowało to go oczywiście, ponieważ nie podzielał on zdania owego antropologa, który twierdził, że słowa nie tylko nie są mu potrzebne do myślenia, ale wręcz mu w tym przeszkadzają, a język nieraz go już zawiódł, wpychając go w matnię stereotypów (F. Galton). Nasz filozof sam wprawdzie uważał, że słowo jest tylko aluzja do świata, ale jednak aluzja — a więc istnieje możliwość mówienia. Przypomniał sobie tych filozofów, którzy dzielnie walczyli o to, aby parler l'inclicible (wypowiedzieć niewypowiedzialne - Bergson). No a w każdym razie – powiadał - można się odwołać do mowy wewnętrznej - tej tajemniczej postaci myślenia, w której uczeni upatrują ojczyznę zdania.
Z drugiej strony z czystego obowiązku przywoływał w pamięci poglądy tych myślicieli, którzy optowali za istnieniem obszarów całkowicie niewypowiadalnych; nie cofnął się nawet przed skrajnym przykładem filozofii matematyki, która przyjmuje pozajęzykowe rozumienie intuicji, co ją doprowadziło do szukania podstaw matematyki w praintuicji liczby (Brouwer). Przypomniał także sobie tego filozofa, który uznawał, że język rodzi się między chęcią mówienia a koniecznością milczenia, i bez zmilczenia wielu rzeczy nie byłoby go wcale: gdyby człowiek (powiadał ten uczony) chciał powiedzieć, jaki jest odcień białości papieru, który mamy przed oczyma, w odróżnieniu od wszystkich innych białych papierów, to język nigdy nie zostałby skonstruowany, bo rozpłynąłby się w nieskończoności (O.y Gasset); przyznano tu, że milczenie, niemożność wysłowienia jest pozytywnym składnikiem języka.
Pozostając w tym rozdarciu między mową i milczeniem, filozof nasz czuł niemożliwość rozstrzygnięcia sprawy na korzyść jednego tylko z biegunów. Czuł natomiast narastającą potrzebę trwania w ogrodzie milczącym, podejrzewał bowiem, że gdy go opuści, ziemia, kamienie, drzewa przestaną istnieć zamieniwszy się w słowa; on zaś wolał, aby coś w nim samym stawało się ziemią, kamieniem i drzewem. Toteż zachował się jak ów największy z mędrców chińskich, który będąc na książęcym dworze rozprawiał swobodnie i wyczerpująco, podczas gdy przybywał do swojej wioski rodzinnej, był cichy i skromny, jakby zgoła mówić nie potrafił.
6. Ogród jałowy, czyli o braku możliwości
Pewien filozof znalazł się w ogrodzie, w którym zauważył ze zdumieniem mnóstwo porzuconych w nieładzie przedmiotów, większość zaś krzewów i kwiatów była powyrywana. Wyglądało to jakby stoczono tu bitwę lub próbowano porozumiewać się za pomocą rzucenia w siebie wszystkim co wpadło w rękę. Filozof pojął, że znalazł się na terenie należącym do ogrodów Wielkiej Akademii, która znamy wszyscy z lektur młodzieńczych, a w której żarliwi i fanatyczni reformatorzy próbowali osiągnąć absolutną pewność języka. Ponieważ słowa są jedynie nazwami — twierdzili (a więc istnieje stosunek nieadekwatności miedzy słowem a rzeczą), umyślili sobie, że byłoby trafniej (i wygodniej), gdyby wszyscy nosili przy sobie przedmioty konieczne dla wyrażenia sprawy, o której chcieliby rozmawiać. Kłopoty pojawiały się wówczas, gdy ktoś miał do załatwienia wiele zróżnicowanych spraw, a nie mógł sobie pozwolić na służących, którzy dźwigaliby za nim toboły z rzeczami, które miały zastąpić słowa. Stąd często spotykano tam mędrców, uginających się pod uciskiem owych brzemion; gdy tacy spotkali się na ulicy, rozkładali swe toboły, wyciągali multum przedmiotów i potrząsając co chwila którymś z nich, rozmawiali tak przez godzinę, by później spakować narzędzia swej mowy i pomógłszy sobie nawzajem w dźwignięciu brzemienia rozejść się, z przykrym jednak przeświadczeniem, że niewiele sobie powiedzieli.
Widząc takie dziwo filozof nasz przypomniał sobie, że swego czasu pewien podróżnik zwiedzający tę szaloną akademię opowiadał jej uczonym o innym zabiegu na języku, a to mianowicie praktykowanym w owym królestwie, w którym cały niemal naród składa się z tropicieli, świadków, donosicieli, oskarżycieli prowadzących śledztwo, zbieraczy okoliczności i krzywoprzysiężców; całe to towarzystwo pozostaje na służbie ministrów i ich zastępców, wszyscy razem zaś zaangażowani są w organizowanie prowokacyjnych spisków, podczas których zbiera się skrzętnie listy i inne papiery osób, które chce się pognębić. Papiery takie, odpowiednio odczytane, stanowią podstawę aktu oskarżenia; toteż urzędnicy którzy odczytują te listy są prawdziwymi specjalistami od podejrzeń, co pozwala im widzieć w każdym słowie i zwrocie ukryte znaczenie.
I tak np. uważają, że słowa kulawy pies oznaczają najeźdźcę, plaga - to garnizon wojskowy, myszołów oznacza Prezesa Rady Ministrów, nocnik - komitet najwyżej postawiony, zwrot pusta baryła znaczy tyle co generał, zaś otwarta rana oznacza rząd (jesteśmy tu oczywiście u Swifta). W miarę upływu czasu metodę udoskonalano coraz bardziej; aż do podejrzewania już nie tylko każdego słowa, ale nawet jego pierwszej litery (A, O, R, itd.). W ten sposób powstawał język jeszcze bardziej fałszywy i ograniczony niż ów szyfr przedmiotów, choć twórcy jego byli przekonani, że uczynili wiele dla postępu ludzkości.
Filozof nasz próbował kilkakrotnie dokonać interpretacji tego zjawiska, aby pokonać mysią ów ogród osobliwości. Myśl jednak nie imała się tej jałowej ziemi, w której dogmatyczny wysiłek purystów i pasja cenzorów zabiła możliwość pojawienia się sensu; nic co prawdopodobne nie mogło wzrosnąć w tym ogrodzie. Filozof pojął, że należy go po prostu porzucić, co też pospiesznie uczynił. Potem dowiedział się zresztą, że ogród rozwija się w najlepsze, a jego uczeni wcale dobrze się mają.
7. Ogród bez wyjścia, czyli o możliwościach
Pewien filozof znalazł się w ogrodzie, z którego nie mógł znaleźć żadnego wyjścia. Poszukując jakiejkolwiek furtki natrafiał to na gąszcz roślinności, to na mur tak omszały, zarośnięty i zasklepiony w swoim trwaniu, iż widać było, że nikt od dawna nie naruszał jego spokoju, kiedy indziej odkrył wejście do jakiejś piwnicy, która wszakże kończyła się ślepo. Nie było wyjścia - ani jawnego ani ukrytego, które prowadziłoby poza obręb ogrodu. Wówczas uczony zrozumiał, że bezużyteczne jest trwonić siły na szukanie czegoś, czego albo nie ma, albo co podobne jest do labiryntu, w którym szukając wyjścia pogrążamy się jedynie coraz głębiej, albo też przypomina to ciąg okien, które zamykają się jedno za drugim, gdy chcemy w nie zajrzeć. Postanowił więc cała swą siłą skoncentrować na intensywnym marzeniu o furtce: oto pojawia się o zmierzchu, jest lekko uchylona. Wystarczy leciutko pchnąć. Zawiasy są dobrze naoliwione (G. Bachelard). Za chwilę uwięziony będzie już na zewnątrz! Pójdzie sobie! Porzuci chętnie bezpieczeństwo zamknięcia na rzecz ryzyka wolności! Nic z tego. Oto zawiązuje się sytuacja, jak w wierszu francuskiego poety:
La porte me flaire, elle hesite (Jean Pellerin). (Drzwi mnie zwietrzyły, wahają się).
Wyjście się nie zjawia.
Filozof zrozumiał, że trzeba budować je samemu. Cały więc wysiłek myślowy (już nie marzenie) skierował ku pojęciu furtka i spróbował pójść tropem tej metody, która w dziedzinie wynalazczości technicznej wprowadził Ruryk Powilejko, nazywając ją macierzą eksploracji. Metoda owa, odniesiona do dowolnego problemu poszukuje rozwiązań przez takie chwyty wynalazcze, jak asymilacja, adaptacja, multiplikacja, dyferencjacja, integracja, inwersja, impulsacja, dynamizacja, analogia, idealizacja wreszcie.
I otóż przy ich zastosowaniu furtki zaczęły się pojawiać jedną za drugą. Filozof ujrzał takie możliwości, jak:
1. furtka pojawiająca się gdy się nań spojrzy;
2. furtka, która się już kiedyś przeszło i która można przywołać wspomnieniem;
3. furtka uruchomiona pytaniem: przepraszam, gdzie tu jest wyjście?
4. furtka, która pozostała nietknięta podczas gdy zniszczało już ogrodzenie i wszystko co ono obejmowało; przez to jest ona zawsze omijana, ponieważ można doskonale przejść przez teren bez jej pośrednictwa;
5. furtka, której obraz rzucony na ekran pozwala przechodzić przez nią wszystkim postaciom filmu;
6. furtka, która staje się bytem oczywistym gdy znamy jej pojecie; obszarem pojęciowym bowiem wg niektórych filozofów (Epikur) przysługuje oczywistość właśnie: mówią oni, że nigdy nie moglibyśmy znaleźć rzeczy szukanej, gdybyśmy jej wcześniej nie znali, tzn. gdybyśmy wcześniej nie dysponowali jej pojęciem;
7. furtka znikająca gdy już przez nią przeszliśmy (tak się zazwyczaj dzieje, bo ktoś ogląda się za siebie gdy ma przed sobą cel, do którego zdąża).
Gdy filozof nasz ujrzał tyle możliwości (a jako uczony nie brał oczywiście pod uwagę furtek z bajki, które można otwierać zaklęciem), wtedy uspokoił się tak, iż opuściła go wcześniejsza chęć opuszczenia ogrodu. Pojął, że ogród ma tyle furtek, ile on sam zdoła ich dostrzec. Skupił się zatem na idei poszukiwania wartościowych rozwiązań i zamkniecie jakiemu był poddany przestało istnieć.
8. Ogród utracony, czyli o dystansie
Pewien filozof, sprzykrzywszy sobie własny ogród (przebywał w nim tak długo, że przestał go w końcu dostrzegać i nie spodziewał się już uczynić w nim nie pożytecznego) ruszył na poszukiwanie innych ogrodów, aby włączyć swa egzystencje w byt innych możliwości. Ogrody te uzna za niezwykle ciekawe, niektóre wręcz zachwycające; doznawał pragnień takich jakie niejednokrotnie nas opadają gdy podróżujemy po obcych krajach; urzeczeni ich egzotyka i wspaniałością powiadamy sobie: „tu chciałbym zostać na zawsze, czuje że tu byłoby mi lepiej". Jesteśmy tak oczarowani, że utrata własnego terytorium nie pojawia się w ogóle jako problem.
Ale otóż przydarzyło się filozofowi to co przydarza się i nam w podobnej sytuacji. Ani razu nie zdołał on się włączyć w nowy obszar do końca, nie zaznał ani pełnego otwarcia się obcego terenu wobec siebie, ani nie znalazł takiego otwarcia w sobie. Dystans, początkowo niedostrzegalny bo zagłuszony szczęściem odkrycia tego co inne, zaczął objawiać się z siłą prawa zupełnie obojętnego wobec naszych życzeń.
Powstało zjawisko, które Vladimir Bibler nazywa włączeniem się nie - do końca, a które posiada niezwykłe właściwości a raczej skutki. Są one niepokojące i pociągające zarazem. Otóż oderwanie się od własnego terenu i rzucenie się ku innym, ów proces zapoczątkowany przez Odrodzenie - przygoda wielkich odkryć kulturalnych i niemożliwość włączenia się w nie do końca rzutuje w trybie zwrotnym na stosunek do własnego obszaru. Powstaje nowy fenomen - mianowicie nie - do - końca włączenie się we własną kulturę. Swój własny ogród do którego się wraca po długiej podroży nie jest już tym samym, który kiedyś tak chętnie opuściliśmy. Staje się on dla powracającego czymś dziwnym, niezwykłym, do czego można się odnieść z dystansem, co może stać się przedmiotem twórczości. Nigdy Grekom Grecja klasyczna nie wydawała się tak piękna jak hellenistom: nie tkwiąc już w niej korzeniami, zaznawszy innych obszarów, odwracali się co chwila aby dojrzeć jej niknące kontury i opiewać ją w swych aleksandrynach.
Długa podroż musiał zatem odbyć nasz filozof, aby zobaczyć ogród, z którego wyrósł i uznać go za dostatecznie obcy, (czyli równy innym), aby zacząć się nim zajmować.
Gotowość do prawie włączenia się w inne kultury idąca w parze z poczuciem udziwnienia własnej powoduje jednak dalsze perypetie. Człowiek doznający tego doświadczenia nie daje się już sprowadzić do jakiejkolwiek struktury bytu i nie zazna spokoju w żadnym ogrodzie. Sprowokował bowiem przeciw sobie sprzeczne jakości i próbuje je przezwyciężyć wszystkie. To znaczy próbuje przezwyciężyć swoja kulturę jako przeznaczenie. A to oznacza, że próbuje osiągnąć wolność.
Wynika z tego, że wolność nie leży w żadnym z poszczególnych ogrodów, ani tym własnym ani w obcych. Rodzi się między ogrodami, po ich utracie, na terenie który nazywamy dystansem. Dlatego wielu uważa dystans za rzecz nader pożądaną: E. Boullough widzi w nim znak jakości każdej artystycznej projekcji doświadczenia. Jeżeli chcemy coś powiedzieć o przedmiocie musimy uwolnić się od jego siły przyciągania. Nie wolno nam być jak ów filozof z ogrodu kolistego, który śladem Chińczyka z wiersza czuł się ptakiem, pszczołą i motylem i nie rozumiał dlaczego miałby się czuć czymkolwiek innym.
Doszedłszy do takiego stanu świadomości filozof z ogrodu utraconego oczywiście musiał umieścić swój byt na skrzyżowaniu dystansów. Dokonawszy tak znacznego wysiłku zaczął napawać się zasłużonym poczuciem wyższości nad swoim kolega z tamtego ogrodu. Przez cały czas dręczyło go jednak pewne dojmujące uczucie; otóż nie był szczęśliwy jak tamten i nie wiedział, dlaczego tak się dzieje - wbrew wszelkiej zasłudze i rozumowi.
9. Pewien ogród, czyli o rozmowie
W pewnym ogrodzie zebrało się ośmiu filozofów, aby wymienić między sobą doświadczenia, wybadać się wzajemnie co do stanu własnych przemyśleń, a, być może, przyciągnąć któregoś z kolegów do własnego stanowiska; w każdym razie spodziewano się spotkania pożytecznego dla wiedzy.
Uwagę wszystkich przyciągnęło od razu wspaniałe drzewo o rozłożystej koronie - prawdziwa ozdoba ogrodu. Jeden z filozofów od razu powiedział, że w drzewie tym widzi uosobienie pionu strzelającego ku górze i tam unoszącego nasze oczy i myśli. I wszyscy przyznali mu rację.
Drugi wreszcie stwierdził po chwili, że owszem - drzewo jest pionem, ale całą swoją siłą skierowanym w dół, ku ziemi, w którą korzenie pogrążają się coraz głębiej aby zapewnić drzewu życie; dlatego myśl powinna kierować się ku niewidocznemu. I wszyscy przyznali, że nie sposób temu zaprzeczyć.
Dla trzeciego filozofa istota drzewa jednak po namyśle jawiła się jako poziom, ponieważ rozłożysta korona - powiadał - była tym, co przyciągało myśl najbardziej jako sklepienie dające cień i ochronę przed deszczem. Oczywiście, tak jest właśnie! - zakrzyknęli wszyscy.
Czwarty z mędrców zaproponował wszakże, aby brać pod uwagę wszystkie wymiary korony, a objawi się ona jako kula a nie sklepienie. I wszyscy się na to zgodzili, ponieważ racja była trudna do odparcia.
Dla piątego jednak drzewo, miotane wiatrem okazało się być nie pionem, poziomem lub kula, lecz falą. Wdziawszy pod uwagę jak mało jest dni bezwietrznych, nikt nie zaprzeczył tej idei.
Szósty oświadczył, że właściwie pojedyncze drzewo nie nadaje się do rozważania jako fenomen - nie daje się zredukować do siebie samego, ponieważ zawsze jest częścią bądź ogrodu, bądź lasu, a w każdym razie zawsze tkwi w jakimś pejzażu i bez niego jest niepojęte. Kto będąc np. w lesie przypatruje się pojedynczemu drzewu? Kto napotkawszy drzewo nawet na pustkowiu nie rozejrzy się dokoła? Argumentował w ten sposób i wszyscy tę rację uznali.
Siódmy filozof jednak wysunął myśl, iż drzewo mimo że zawsze uwikłane w coś innego, gdy rozważane jest osobno ujawnia szczególne jakości, nad którymi nauka nie powinna przechodzić do porządku. I wszyscy uznali jego mądrość.
Wiele jeszcze nasi uczeni wygłaszali tez o równej mocy przekonywania, tak iż mimo że sprzeczne między sobą, wszystkie uzyskały aprobatę.
Jedynie ósmy filozof nie wystąpił z żadną koncepcja, a tylko uprzejmymi skinieniami głowy przytakiwał mowie kolegów. Rozgniewało to ich w końcu, gdyż spodziewali się, że postąpi on tak jak wszyscy. Po co więc przyszedł na to spotkanie? ! Czy może gardzi forum na jakim się znalazł? Czy też, mając w pamięci te tysiąclecia, które obdarzały drzewo mocą, woli zachowywać się tak oględnie? - kpili. Czy może coś wie, czego oni nie wiedza? Niech powie! Niech się wytłumaczy!
Takie i inne jeszcze pytania zadawało siedmiu filozofów ósmemu. Ten jednak nie odpowiedział wcale. Czyżby uznał, że pytania były źle postawione? Być może, należało pytać nie o to, co wie, lecz jak wie. Być może, gdyby wiedzieli tak, jak on wiedział, także mogliby zmilczeć.
 
 

back