• Warszawa 1983 - 1989

nagranie audio wykładu Jerzego Ludwińskiego

Jerzy Ludwiński
LUKI W PROCESACH

Z ogrodami kojarzyło mi się zawsze wszystko to co najpiękniejsze, najciekawsze rzeczy, które wpływały na losy świata działy się w ogrodach. Ala od pewnego czasu z ogrodami zaczęło mi się kojarzyć źle. Mianowicie pożyczyłem kiedyś książkę z biblioteki "Ogrody świata". I gdy na dworcu kupowałem bilet ktoś gwizdnął mi tą książkę. Dlaczego o tym mówię? Stała się rzecz zupełnie niezwykła. Była to bardzo piękna książka, miała bardzo dużą wartości, postanowiłem pilnować jej jak oka w głowie. Cała moja uwaga była skoncentrowana na tym jednym przedmiocie. Wystarczyła luka trwająca nie dłużej niż dwie sekundy, tak sądzę, i przedmiot całego mojego intensywnego zainteresowania, podczas mojej podróży, zniknął. Była to, jak powiedziałem, luka, jakaś taka wyrwa w świadomości i na tym chciałem się skupić na początku. Gdy później zastanowiłem się nad tym głębiej i przez długi czas nie mogłem zrozumieć jak to się stało, zacząłem przypuszczać, że właściwie ta luka, dwu-sekundowa, była najciekawszym momentem w moich działaniach przynajmniej tego dnia, być może że w ogóle. Dlatego, że stało się wtedy zupełnie coś niezwykłego, został przełamany jakiś mur. Taki mur najeżony uwagą. I takie rzeczy zdarzają się częściej, warto je obserwować. Bardzo często jest tak, że ludzie zwracają uwagę na rzeczy, na które powinni zwracać uwagę w tym właśnie momencie, a tymczasem ktoś tam gdzieś z tłumu np. strzela. I jeden człowiek całkowicie zagapiony zwrócił uwagę na tego strzelającego. Jeden na sto tysięcy ludzi. I o takich lukach w pewnych procesach chciałbym dzisiaj mówić.
Otóż od pewnego czasu fascynują mnie różne mury np. mur chiński. Mur, który był budowany przez ładnych kilka wieków, istniejący na gigantycznej przestrzeni, który nie sposób przejść. Był to mur, który oddzielał jakby dwie zupełnie różne kultury. Jedną kulturę, którą nazwali byśmy z dzisiejszego punktu widzenie okropnie wysoką. Po jednej stronie muru prawie każdy umiał czytać, a po drugiej stronie muru były plemiona koczownicze. Powstała wyrwa w murze i te plemiona koczownicze zalały jedną z najwspanialszych wówczas cywilizacji świata. No i założyły dynastie mongolską w Chinach. Przez tą wyrwę w murze. Później sytuacja odwróciła się i było na odwrót. Wtedy już nie było wiadomo co jest co. To znaczy, po której stronie jaka cywilizacja istnieje. Można by się zastanawiać, że wszelkie oceny związane ze słowem "postęp" mogły by się wydać conajmniej złudne. Obserwując tą jedną albo kilka dziur w murze. Drugi taki mur, który przykuł moją uwagę, choć być może nie był to mur, ale zwykłe ogrodzenie - myślę tu o ogrodzeniu Stoczni Gdańskiej w 1980 roku. Chciałbym odbiec tutaj od jakichkolwiek politycznych uwarunkowań tego ogrodzenia i zaznaczyć, że w pewnym momencie coś narosło, to znaczy, pojawiła się odwrotność wyrwy. Ten mur tylko w jednym miejscu zaczął narastać. Otóż na bramie stoczni pojawiły się różne rzeczy dodane przez ludzi z jednej i z drugiej strony. I w pewnym momencie to właśnie miejsce stało się tak okropnie mocne jak przypuszczam taka złamana kość, która się zrasta, która jest mocniejsza niż każde inne miejsce. To miejsce zaczęło oddziałowywać jak soczewka, która skupiała w sobie różne rzeczy. Na tej bramie stoczni pojawiła się cała masa różnych przedmiotów - religijnych, politycznych, różnych haseł, napisów itd. W tym jednym miejscu skupiła się uwaga milionów ludzi, być może jeszcze więcej, skupiła się uwaga świata. A zatem to miejsce odegrało taką rolę jak taka srebrna pałeczka hipnotyzera. W tym jednym miejscu i w tym jednym czasie zostały skupione wszelkie treści kulturowe jakie narosty przez wieki i jakie być może miały trwać dalej.
A teraz wrócę do sztuki i to do takiej sztuki, którą obserwowałem ostatnio. Otóż bytem na obronie pracy dyplomowej w Poznaniu w Wyższej Szkole Plastycznej studenta, który nazywa się Andrzej Leśnik. Była to praca, ze wszystkich prac dyplomowych, w których brałem udział, najmniej efektowna. I początkowo przeszedł bym nad tym faktem do porządku dziennego, nie zatrzymał bym na niej wzroku, gdyby nie jeden moment. Zwróciłem na taką rzecz uwagę, otóż Andrzej Leśnik rysował sobie ołówkiem takie zygzaki, nawarstwiał je na papierach, następnie je zdzierał, jakby chciał odejmować kolejne warstwy. Zafrapowało mnie szczególnie to, że te nieregularne znaki, zygzaki, malowane także pędzlem, nakładają się jedne na drugie. Zwróciłem uwagę na to, że on nakłada jedną warstwę na drugą i one gdzieś tam wystawały, skapywały z tego obrazu po bokach. O cóż tu chodziło. Wydawało mi się, że ten młody artysta jakby włączał wsteczny bieg. Starał się dojść do jakiegoś momentu, gdzie właściwie cała jego, jak się później okazało, wielka wiedza o sztuce współczesnej, gdzieś tam roztapia się w tych zygzakach. Jakby zmierzał do momentu kiedy właściwie był początek sztuki i to początek sztuki we wszystkich cywilizacjach taki sam, kiedy ludzie w jaskiniach malowali sobie takie zygzaki. Być może tak zaczęła się sztuka. Później obserwowałem inne prace młodych ludzi z Poznania, zresztą zrobiło to na mnie bodajże największe wrażenie ze wszystkiego co widziałem w sztuce ostatnio. Inny artysta, zresztą obecny na tej sali, Mariusz Gill, nazwoził mnóstwo najróżniejszych kamieni do takiego parku w Zbąszyniu. Z tych gigantycznych bloków kamiennych zaczął układać pewne struktury kamienne. Wyglądało to trochę tak jak mury, które są np. w Sudetach, gdzie zdaje się, że mury te musiał zrobić człowiek. Ale te geometryczne formy kamienne były wynikiem najrozmaitszych procesów istniejących w przyrodzie. W pewnym momencie u Gilla zaczęło się tak dziać jakby to był proces wzięty żywcem z przyrody. Te kamienie narastały jeden na drugi i przypominały trochę przyrodę, a trochę takie budowie megalityczne, z precywilizacji. To ciekawe, ale takich budowli było bardzo wiele na świecie i istniały zupełnie niezależnie od siebie. Chciałem zwrócić uwagę na taką rzecz, mianowicie, że w czasopismach poświęconych sztuce, tych najsłynniejszych, które do niedawna zajmowały się przede wszystkim sztuką awangardową, pojawiają się różne dziwne rzeczy z poprzednich epok, są nawroty aż do kręgów kamiennych, budowli megalitycznych. I tego jest więcej niż połowa zawartości tychże czasopism. A wiec awangardy mało, a takich nawrotów do dawnych epok dużo. Jest jakaś wyrwa w czymś takim co określaliśmy do tej pory jako sztukę nowoczesną. Do niedawna wszystko dotyczyło właściwie sztuki nowoczesnej. Były muzea sztuki nowoczesnej, galerie sztuki nowoczesnej, książki o sztuce nowej i najnowszej itd.
Wyobrażam sobie taki model sztuki, a raczej model rozwoju sztuki. Model ten przypominał by słoje drzewa, narastał by tak jak narastają słoje drzewa. Te poszczególne słoje to byłyby style minionych epok tj. gotyk, renesans, barok itd. aż do sztuki nowoczesnej. Tak było przez dwadzieścia tysięcy lat i pewnie było by tak dalej, to znaczy słoje narastałyby równomiernie. Tak się jednak nie stało. Ale wyobraźmy sobie taki proces, że ktoś chciałby się dobrać do tych słoi, rozbić je i zacząłby te słoje zdzierać. Albo jeszcze inaczej. Postarałby się rozbić te słoje, że powstała by wyrwa w słojach. A wiec wyrwa w modelu rozwoju sztuki, który trwał od dwudziestu tysięcy lat. I doszlibyśmy do kręgów kamiennych i dalej, do rysunków, które by przypominały zwykłe zygzaki. Ale te słoje trwały tylko do pewnego momentu, później nastąpiło jakby rozdęcie tej całej struktury modelowej. Przepraszam, ale zależy mi na tym aby ten model byt jak najbardziej prymitywny. I wyobraźmy sobie takie rozdęcie tej struktury np. z jednej strony, a zaraz z drugiej i to byłby widomy znak, ze pojawiła się awangarda. Otóż to rozdęcie miało miejsce, jeżeli nie w czasach Giuseppe Arcimbolda tzn. w XVI wieku i w czasach angielskiej poezji metafizycznej to conajmniej w połowie XVIII wieku. W tym że wieku jeden taki skromny Anglik jeździł sobie po kraju i malował pastelami pejzaże, nazywał się William Gilpin, zresztą świetny malarz choć zupełnie nieznany. On zwrócił uwagę na rzecz o znaczeniu nieprawdopodobnym zupełnie. Zanotował mianowicie w swoim notatniku taką uwagę, że ruiny zamków podobają mu się bardziej niż zamki, które są całe i zamieszkałe. I, że kręta droga, którą się niewygodnie zazwyczaj jedzie podoba mu się bardziej niż prosta droga, że kręta droga wciąga ponieważ nie wiadomo co się dzieje za zakrętem, a na prostej wszystko jest oczywiste, aż do przekroczenia horyzontu za którym dopiero zacznie dziać się coś ciekawego. Otóż te uwagi były nieprawdopodobnie interesujące i były na miarę osiemdziesiątych lat XX wieku. Gilpin jest jednym z prekursorów tzw. malowniczości w sztuce i preromantyzmu. Ale to nie ważne. On zwrócił uwagę na to, ze relikty, resztki są ważniejsze często niż cała wspaniałość rzeczy, które istnieją do naszych czasów. Bo to była taka właśnie dziura w procesie, która wywierca całą tą rzeczywistość w sposób, który może nas zainteresować, nas, którzy staramy się rozumieć jaka jest sztuka w tej chwili.
W momencie, kiedy ten prymitywny model, rozumiany jako struktura, która rośnie w czasie w sposób nieregularny - struktura, która jest dostatecznie elastyczna; ta struktura nagle rozdyma się w jednym miejscu, potem w drugim i jak powiedziałem jest to znak, że powstaje awangarda. W pewnej chwili ona rozdyma się tak niebezpiecznie, że pęka i odrywa się od niej bańka. Przepraszam za zupełną dosłowność, ale ta bańka, która poleciała gdzieś tam i prześladuje nas do tej pory - to mogą być np. rzeczy gotowe Marcela Duchampa albo teatr totalny Kurta Schwittersa. Pomimo, że cała struktura się rozbiła i praktycznie jej już nie ma, to ta bańka z nową sztuką jest ciągle poza całym układem i trwa. I przyszło mi do głowy, że takie struktury szalenie elastyczne i mało... twarde, być może wyrażam się teraz nieprecyzyjnie, są znacznie bardziej stabilne. Tu nawiążę do jednego profesora brytyjskiego, który udowadniał kiedyś w telewizji, mówiąc o organizmach i co przekonało mnie, że każda rzeźba i obraz już w chwile po swoim powstaniu nie jest tym samym. A fontanna wody, która leci jest tym samym, fontanna jest czymś znacznie bardziej stabilnym niż marmur. I ta bańka Marcela Duchampa i Kurta Schwittersa była bardziej stabilna niż cały trzon z tymi słojami sztuki.
Ale gdyby jednak przyjrzeć się uważniej okazało by się, że nie ma jednego modelu sztuki, a jest wiele tych modeli dlatego, że istnieją one w zależności od tego jak my patrzymy na nie. Jakikolwiek obiektywizm patrzenia na sztukę jest rzeczą niemożliwą. Niemożliwe jest jakiekolwiek wyciąganie wniosków z tego co obserwujemy. Możliwa jest sytuacja odwrotna -wnioski są najpierw i tworzą coś w rodzaj takiej sieci z dużymi okami, a później do tej sieci wrzucamy co sobie chcemy. Każdy z artystów tak robi i najprawdopodobniej, nie wiem czy się bardzo pomylę, ale my robimy to również. A wiec jest cała masa tych modeli, które ma każdy artysta. I teraz już jakikolwiek model sztuki przyjąć, to okazało by się, że i tak tych modeli jest dostatecznie dużo, a być może, że nieograniczona ilość. Wyobraźmy sobie całą masę takich modeli składających się ze słoi drzewa, z tymi bańkami dookoła, nieskończenie wieloma, to awangarda była zawsze czymś takim co sytuowało ją w tej zewnętrznej powłoce modelu, ponieważ, jak sama nazwa wskazuje, awangarda musiała być zawsze gdzieś na granicach, tzn. te modele miały jedną wspólną cechę, a mianowicie ograniczał je mur, granica poza, którą nie można było wyjść. A awangarda sytuowała się poza tym układem. Możemy zadać pytanie - gdzie jest awangarda. Jeżeli powiemy, że jest na zewnętrznych ściankach każdego z tych modeli to nieprawda, bo przecież poza każdym z tych modeli są jeszcze inne; całe światy sztuki istniejące poza awangardą, a może jest nieskończona ilość awangard...
Teraz chciałbym wrócić do tego co już powiedziałem, mianowicie, że najważniejszą rzeczą są być może te pęknięcia, coś co się dzieje w tych lukach, wyrwach, dziurach. Gdy np. Michael Heizer zrobił na pustyni Mohave prace, która nazywała się "Podwójny Negatyw", pomijając wszystkie inne efekty jakie ta praca wniosła do sztuki, realizacja ta była pięknym przekrojem poprzez warstwy ziemi istniejące na tej pustyni. I analogicznie, że te luki, dziury są pięknym przekrojem poprzez warstwy albo w przestrzeni sztuki, albo w czasie sztuki. I coś tu sią całkowicie odwróciło. Sztuka jest ustawicznym, choą ja sam tego nie wiem, drążeniem, taką podróżą do źródeł, chyba to jest jej sens i wtedy stają się bezsensowne rozmaite pojęcia. Mowie o awangardzie, która odegrała gigantyczną rolę, która nagle zniknęła i w moim przekonaniu już nie może jej być więcej. Kiedyś Jan Świdziński powiedział, że są ataki na awangardę, i tu mam zupełnie inne zdanie, gdyż uważam, że nie ma żadnych ataków na awangardę, jeżeli są, to są to ataki zupełnie prymitywne, których nie należy brać poważnie pod uwagę. Sprawa wyrosła w samym środku awangardy. To, że nie ma awangardy, to sytuacja taka powstała w niej samej, a nie na zewnątrz.
Zwróćmy uwagę na drugie interesujące pojecie, które jest określane jako - rewolucja w sztuce. Otóż wszyscy prawdopodobnie musielibyśmy zgodzić się co do tego, że rewolucja w sztuce, wielka rewolucja, miała miejsce w latach 60-tych, i że prawie bez przerwy coś się wtedy w sztuce działo, i że gdzieś tam około roku 70-tego została zakończona. Została zakończona w sposób zupełnie przedziwny, bo ostatnią fazą tej rewolucji było unieważnienie jej samej. Była to rewolucja, która sama siebie unieważniła. Każda rewolucja wykorzystuje pewne pęknięcia pomiędzy różnymi strukturami. My mówimy o strukturach artystycznych, ale mogą to być struktury społeczne, technologiczne, naukowe itd. Ona wykorzystuje te struktury by je gwałtownie pogłębić. A tym razem stało się inaczej. Nawiążę tu do innych przełomów i jak wiadomo Saint Denis to był przełom, gdy powstał gotyk, kopuła katedry we Florencji to był przełom w renesansie, że gdy powstał kubizm analityczny Braque i Picassa to był także przełom, a tu nie było żadnego przełomu, coś wręcz przeciwnego do przełomu. Przecież przełom to coś jak ciecie brzytwą między dwoma różnymi strukturami, a tu nie, jak zaprzeczenie brzytwy, coś w formie soczewki co właściwie przyciągało wszystkie wartości, które istniały przez wiele epok i prawdopodobnie poprzez epoki, które nastąpią. A wiec była to w jakimś sensie rewolucja rewolucji, która w ostatniej fazie unieważniła się. Powstała taka sytuacja, że najbardziej odległe w przestrzeni i w czasie kultury stały się równie bliskie jak te w zasięgu ręki, a nawet bliższe. Że coś co jest dalej jest jakby bliżej. Dziwny paradoks. Była to taka rewolucja, która nie chciała wcale dzielić tylko chciała łączyć. To jest niezwykle ważne co teraz mówię. Taką rewolucją mogła by być każda rewolucja, nie tylko artystyczna, ale wydaje mi się, że po raz pierwszy takie zjawisko mogliśmy obserwować w sztuce. Dlatego musiała unieważnić samą siebie. I w tym momencie przestaliśmy w ogóle wiedzieć np. co to znaczy postęp, tzn. czy coś jest do przodu, czy coś jest do tyłu. Myślę, że tą sprawę należało by analizować przede wszystkim od strony nauki. I mogło by powstać takie pojęcie jak WIECZNOŚĆ SZTUKI. I to jest równoważne z wiecznością świata. Prawdopodobnie powstała taka sytuacja, że poszczególne fazy sztuki nie będą się nawzajem zjadać, kiedy silniejsza nie będzie zjadać słabszej tak jak to było do tej pory i tak jak się to działo w biologii od wieków. I być może była by to taka sytuacja, że coś co wydaje nam się słabsze np. te ruiny Gilpina są co najmniej równorzędne do całej wspaniałości obiektów istniejących do naszych czasów; i to co jest małe byłoby wielkie jak to, co wypełnia obszary naszej skumulowanej kultury. Być może taka była by cała różnica pomiędzy ostatnią sztuką, ostatnim dziesięcioleciem sztuki, a sztuką dwudziestu tysięcy lat, która była przedtem. Dziękuje bardzo.

Pełna wersja odczytu wygłoszonego przez prof. Jerzego Ludwińskiego w Galerii RR w Warszawie w dniu 16 grudnia 1984 r.

 

back